CD Chopin Live at the National Philharmonic

„Nagrana w grudniu 1993 roku płyta Andrzeja Jagodzińskiego z ujazzowionym Chopinem stała się wydarzeniem. Została obsypana nagrodami i spowodowała prawdziwą lawinę podobnych przedsięwzięć, z których wprawdzie każde było zupełnie inne, ale nadal z niecierpliwością oczekiwałem na dalszy ciąg tego pierwszego ujęcia, czyli kolejnego jagodzińskiego Chopina.

Oto właśnie nastąpił, ale nie sądziłem, że tak to właśnie będzie wyglądał. Zamiast nowej paczki poddanych przemyślnym zabiegom utworów mamy stary program powtórzony na nowo i jedynie dwa całkiem nowe opracowania. Taki zestaw może w pierwszym odruchu wywołać rozczarowanie, ale mija ono w chwili kiedy zabieramy sie do słuchania – to jednak zupełnie inny Chopin, chociaż w znacznej części niby ten sam. Chopin bowiem pozostaje Chopinem, natomiast jazz ulegać musi zmianom, choćby z racji swej improwizowanej natury

Wprawdzie wszystkie jazzowo-chopinowskie przedsięwzięcia różniły sie od siebie już w podstawowych założeniach i nie sposób dyskutować, który gorszy, a który lepszy, tak sie jednak złożyło, że ze wszystkich którzy je realizowali tylko Andzraj Jagodziński eksploatował tę muzyke nieustajaco i konsekwentnie na dziesiatkach, jeśli nie setkach koncertów. Zawsze z tym samym zespołem, czyli z solidnym wsparciem Czesława Bartkowskiego (perkusja) i Adama Cegielskiego (kontrabas). Partnerzy stali się zatem jakby współakcjonariuszami przedsięwzięcia i dalsze jego losy na równi nie były im obojętne. Pamiętny pierwowzór narodził się w studio, płyta była jego prawykonaniem i generalna próba zarazem.

Niezależnie od szlachetnej inspiracji, jaka zawsze towarzyszy powstawaniu czegoś nowego trzeba było jeszcze spoglądać w nuty, pokonywać elementy czysto warsztatowe. W końcu to nie taki sobie zwyczajny jazzik, trzeba się w tej muzyce zastosować do wielu nieszablonowych sytuacji, jeśli samego Chopina nie chce się pogrzebać ze szczętem. Dopiero na koncertach przyszedł czas na dalsze szlify, ulepszenia, uzyskiwanie pelnej swobody kiedy cała reszta siedziała już w palcach. A swobodę taką jazzmani przeznaczają na sprawy czysto twórcze, czyli jakość interpretacji i – przede wszystkim – improwizacji. Nic dziwnego, że te nagrania są zdecydowanie bardziej wyraziste, swobodne, ogniste i dynamiczne kiedy trzeba, słowem – okrzepłe. Widac, że zespół po dwoch latach zbierania doświadczeń poczuł się w tej rnaterii jak ryba w wodzie. I oczywiscie poszło w improwizacje, które stały się bardziej rozbudowane. Program na pierwszej płycie trwał 35 minut, bez końcowej repryzy, tutaj, po odjęciu dożuconych nowalijek w postaci Nokturnu i Poloneza-Fantazji, ten sam repertuar trwa aż 54 minuty. Mimo, że te utwory, które tego wymagają grane są szybciej. Temat walczvka Des-dur trwał blisko 58 sekund, teraz trwa 55, Etiuda a-moll z 36-ciu zeszła do 31.

Oczywiście nie o takie statystyczne spekulacje tu chodzi. Piorunujący jest uzyskany w ten sposób muzyczny efekt spod znaku brawury, ale to nie ta ślepa brawura spod Somosierry – ruszajmy do ataku i niech się dzieje co chce. To świadome wykorzystanie swoich większych możliwości. Jestem przekonany, że pan Andrzej tych sekund nie liczył, tylko nabijał potrzebne tempo. Liczyłem je ja, bo miewam czasem takie głupie pomysły.

Oczywiście są i ulepszenia innej natury. Pierwotnie nie było solowej introdukcji fortepianu do preludium E-moll, tutaj jest. Znajdziecie też i inne niespodzianki, ale przede wszystkim liczą się te przeszło dwa lata rozdzielające obydwa nagrania, w czasie których dla Tria zmienił się cały świat, po którego zakamarkach wędrują teraz w tę i z powrotem. Witani i, co ważniejsze, żegnani oklaskami jak na gwiazdy przystało, zamiast jak poprzednio wspierać jedynie swymi kompetencjami każdego leadera, który o to poprosil, nawet, jeśli proszących zawsze było wielu. Wrażliwy, nieśmiały młodzian zmienił się w pewnego siebie, przebojowego faceta, który jednak nie stracił wrazliwości. To oczywiscie nie o Jagodzińskim, który nadal pozostaje nieśmiały, choć stracił ciut ze swej małomówności, ale o samej muzyce.

A skoro już o muzyce mowa, może warto bliżej zastanowić się nad jej fenomenem.
Z drugiej strony – wylano już na ten temat sporo atramentu, więc zapewne będę się powtarzał, jednak chyba trzeba to zrobić.

Po pierwsze, ten jazzowy Chopin nie urodził się znienacka. Zabrał się do niego Jagodziński jeszcze w latach szkolnych przekonując kolegów, że to się musi udać. Zawsze był solidnym jazzmanem, o czym wszyscy wiedzieli, natomiast jego słabość do Chopina pozostawała już w bardziej intymnej sferze. Dzięki temu udało mu się cudownie wyważyć proporcje między językiem jazzu a chopinowskim duchem. Gdyby jakiś subtelniak z buszu nigdy nie słyszący o Chopinie posłuchał tych nagrań, stwierdziłby po prostu, że to całkiem solidny kawał jazzu, natomiast chopiniści muszą się również zgodzić, że nie zostało tu uronione nic ze szlachetnych intencji oryginału, nawet jeśli został on poddany dalekim modyfikacjom. Był na szczęście czas na te wszystkie przemyślenia, bardzo dużo czasu, bo ich autor nie traktował sprawy jak przedsięwzięcie do realizacji, tylko dłubał powoli w domowym zaciszu. Nie szukał gotowej recepty, tylka różny klucz stosował doróżnych utworów. Mogło to być proste urytmizowanie, jednak cały czas przeplatane w partiach improwizowanych stosownymi, zamierzonymi fakturkami przypominającymi z czym mamy do czynienia – vide Polonez cis-moll. Mogła też to być całkowicie zachowana forma z małymi wtrętami, ale za to z bardzo ujazzowioną harmonią – vide Mazurek f-moll. Łatwo się to mówi, ale poprawiać harmonię po Chopinie – to brzmi jak fantazja! No i dłubałby zapewne pan Andrzej następnych kilkanascie lat, gdyby nie oferta Polonii Records. Raptowny pomysł edycyjny sprzągł się zatem cudownie z długo planowanymi rezultatami mozolnych (aczkolwiek fascynujących) dłubań w chwilach wolnych od innych zajęć.

A co do kontrnwersji, czy wogóle w podobny sposób należy szargać świętości – nie chcę się już wdawać w tę dyskusję. Od przybytku głowa nie boli, zwłaszcza jeśli jest to przybytek o podobnie uczciwych założeniach. Muzyczni ekolodzy mogą się nie matwić. Chopin i tak pozostanie z nami na zawsze, a zapewne znajdzie się w ludzkiej pamięci miejsce dla kogoś, kto ośmielił się kochając Chopina pozostać jazzmanem. W dodatku – jak sie okazało – bez kompleksów, bez duchowych rozterek i bez konieczności rozdwajania jaźni.”

Jan Ptaszyn Wróblewski notka z książeczki CD


1. Prelude In E Minor

2. Etude In A Minor

3. Polonaise In C Sharp Minor

4. Nocturne In F Sharp Minor

5. Prelude In C Minor

6. Mazurka In F Minor

7. Polonaise – Fantasia In A Flat Major

8. Waltz In D Flat Major